Kłamstwo in vitro
Ks. Franciszek Longchamps de Bérier ujawnił niewygodną prawdę o sztucznym zapłodnieniu
Ksiądz przekroczył granice medialnego chuligaństwa", „Księże Longchamps de Bérier, co dalej? Pomiary bruzd dotykowych jako element procedury kwalifikacyjnej w przedszkolu?" – to tylko dwa przykłady tytułów artykułów zamieszczonych w mediach głównego nurtu po wywiadzie, którego „Uważam Rze" udzielił ksiądz prof. Franciszek Longchamps de Bérier. Ze szczególną wrogością duchownego zaatakowały „Gazeta Wyborcza", telewizja TVN 24 i portal NaTemat. pl Tomasza Lisa. Nie od dziś wiadomo, że najlepszą obroną jest atak. A właśnie taką strategię przyjęli zwolennicy zapłodnienia pozaustrojowego, którzy podjęli próbę skompromitowania księdza w oczach opinii publicznej. Z szaf powyciągano dyżurnych ekspertów, którzy nie zadawszy sobie wcześniej trudu przeczytania wywiadu z duchownym, natychmiast zaczęli pleść głupstwa o tym, że ksiądz stygmatyzuje dzieci poczęte metodą in vitro, o rzekomych gettach, które zamierza tworzyć itd. W sprawie odezwał się nawet rzecznik praw dziecka, który stwierdził, że brak jest wiarygodnych danych, które potwierdzają tezy stawiane przez księdza de Bérier. Na forach internetowych zawrzało, a posłowie Ruchu Palikota zażądali wyrzucenia księdza z grona wykładowców akademickich Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Na marginesie warto zauważyć, że wywiad z księdzem profesorem ukazał się w „Uważam Rze" 11 lutego – w dniu, w którym Benedykt XVI obwieścił światu swoją rezygnację. Tego dnia pies z kulawą nogą nie zająknął się o wywiadzie i obrazoburczych tezach księdza Longchamps de Bérier. Dopiero gdy szum medialny związany z papieżem minął, a tygodnik zniknął już z kiosków, przypomniano sobie o słowach księdza i ruszono do zmasowanego ataku. Przypadek? A może zaplanowana akcja?
Dyskusja o zapłodnieniu pozaustrojowym jest sterowana przez lobby związane z in vitro. Czas to zmienić
Paradoksalnie ataki na członka zespołu ekspertów ds. bioetycznych episkopatu otworzyły na nowo pole do dyskusji o metodzie in vitro. I to na płaszczyznach, na które dotąd nie zwracano uwagi lub które spychano na margines. Przykładów takich ataków w ostatnim czasie było wiele – szczególnie zacięcie atakowano publicznie np. prof. Janusza Gadzinowskiego z Poznania. Tylko dlatego, że jako szef kliniki uniwersyteckiej wysłał do parlamentarzystów list, w którym opisał zagrożenia wynikające z in vitro zarówno dla matki, jak i dziecka. Profesora skarciły wówczas m.in. władze poznańskiego Uniwersytetu Medycznego. Branżowy miesięcznik „Gazeta Lekarska" co jakiś czas publikuje artykuły, w których wychwalana jest metoda zapłodnienia pozaustrojowego. Krytyków na swoje łamy redakcja wpuszcza niechętnie. Przykład? Profesor Andrzej Lewandowicz z Warszawy regularnie pisze listy do redakcji, w których mówi o zagrożeniach in vitro i protestuje przeciwko jej promocji w branżowej gazecie. Tylko dzięki temu, że publikuje swoje listy w internecie, dowiaduje się o nich opinia publiczna. Dlaczego prawda o in vitro jest tak ukrywana, a w przeciwników metody bije się jak w bęben?
Biznes in vitro
Stare powiedzenie mówi, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. W wypadku in vitro powiedzenie to doskonale się sprawdza. Na pierwszym miejscu nie jest tu bowiem ludzkie życie, godność kobiety i dziecka, ale właśnie kasa. Okazuje się, że pacjentki z Europy Zachodniej na zabieg in vitro najchętniej przyjeżdżają właśnie do Polski. Wiedzą, że za usługę podobnej jakości co w ich kraju zapłacą u nas od połowy do 2/3 ceny, łącznie z kosztami podróży i pobytu. Nawet do 8 proc. pacjentek polskich klinik leczenia niepłodności stanowią cudzoziemki lub Polki na co dzień mieszkające za granicą. Najwięcej jest Brytyjek, Niemek, Irlandek i Szwedek.
Cena zabiegu w polskiej klinice zamyka się w granicach 10–12 tys. zł, razem z wykonywanymi prywatnie badaniami wstępnymi – morfologią krwi, oznaczeniem hormonów tarczycy i tymi bardziej skomplikowanymi, jak badanie nasienia czy tzw. badaniem czystości pochwy. Inseminacja nasieniem dawcy kosztuje ok. 1500 zł, przy czym 1000 zł to koszt samego zabiegu, a 500 zł nasienia, które prywatne polskie kliniki zwykle sprowadzają z renomowanych banków w Skandynawii. Samo pobranie komórek jajowych w celu ich zamrożenia kosztuje ok. 1/3 pełnego zabiegu in vitro – blisko 3. tys. zł. Koszt przechowywania zamrożonych zarodków lub komórek jajowych w polskich klinikach to ok. 200–500 zł rocznie. Szacuje się, że polski rynek in vitro wart jest ok. 140 milionów rocznie! Nic zatem dziwnego, że kliniki in vitro powstają jak grzyby po deszczu, a ich właściciele sponsorują m.in. kongresy medyczne. Do finansowania zabiegów szykuje się także państwo. Od 1 lipca ma ruszyć rządowy program finansowania in vitro. Według nieoficjalnych informacji jeden cykl zapłodnienia wyceniono w projekcie na 7,5 tys. zł. Program ma objąć aż 15 tys. par. Nikt jednak nie mówi o tym, że bardzo rzadko dochodzi do zapłodnienia za pierwszym razem. – Chodzi po prostu o biznes, gigantyczne, nieprawdopodobne pieniądze – mówi w rozmowie z „Uważam Rze" prof. Stanisław Cebrat z Wrocławia. – To dlatego zwolennicy tej metody robią wszystko, by ją reklamować. I stać ich na opłacenie służalczych ekspertów.