
Ostatnia wojna o Lenina
Ukraińcy rozpoczęli likwidowanie komunistycznych i sowieckich symboli. Na przekór władzy
Miejscowi komuniści zapowiedzieli odbudowę pomnika. Jednak podjęta przez nich tydzień później próba zakończyła się niepowodzeniem. Na drodze wynajętym robotnikom stanął tłum mieszkańców Ochtyrki. Nie pomógł nawet szturm oddziału specjalnego milicji, która biła protestujących, m.in. opozycyjnych parlamentarzystów. Zwolennicy dekomunizacji utrzymali teren.
Bombą i piłą
Problemem są jednak nie tylko relikty sowieckiej przeszłości Ukrainy. Ekipa Wiktora Janukowycza używa komunistycznej symboliki do osiągnięcia doraźnych celów politycznych, a kiedy to wygodne, po prostu ją kreuje.
Tak było w Zaporożu, gdzie – jak powszechnie komentowano – w zamian za pomoc w przejęciu władzy, jakiej Partii Regionów wiosną 2010 r. udzieliła parlamentarna frakcja komunistów, lokalne władze przymknęły oko na postawienie przez Komunistyczną Partię Ukrainy pomnika Józefa Stalina. Posąg dyktatora odpowiedzialnego za ludobójstwo w latach Wielkiego Głodu (1932–1933), kiedy zginęło ok. 7 mln Ukraińców, stanął przy wejściu do lokalnej siedziby komunistów i wywołał powszechne oburzenie.
Pod koniec grudnia 2010 r. grupa młodych ludzi z nacjonalistycznej organizacji Tryzub odcięła Stalinowi głowę. Nacjonaliści opublikowali w internecie nagranie z akcji. Jak wyjaśniali, „Józef Stalin był katem ukraińskiego narodu i międzynarodowym terrorystą". Komuniści natychmiast naprawili swojego idola. W efekcie w sylwestrową noc 31 grudnia 2010 r. ich siedzibą wstrząsnął potężny wybuch. To eksplodowała bomba umieszczona w torbie foliowej zawieszonej na szyi odnowionego Stalina. Tym razem pomnik rozleciał się na drobne kawałki.
Wkrótce potem rozpoczęły się masowe aresztowania członków Tryzubu w Dnieprodzierżyńsku, Tarnopolu, Iwano-Frankowsku, Charkowie i Krzywym Rogu. Dziewięciu członków organizacji początkowo oskarżono o zniszczenie mienia, później zarzuty przekwalifikowano na terroryzm i ostatecznie skazano ich na kary kilku lat więzienia w zawieszeniu.
Skłócić za wszelką cenę
Jesienią 2010 r. przez Ukrainę przetoczyła się fala protestów przeciw zmianom podatkowym. Wielotysięczne demonstracje ogarnęły zarówno wschód, jak i zachód kraju i zjednoczyły jego obywateli po raz pierwszy od odzyskania niepodległości w 1991 r. Na reakcję władz nie trzeba było długo czekać.
Wiosną 2011 r. zdominowany przez Partię Regionów parlament przyjął ustawę wprowadzającą obowiązek wywieszania na budynkach użyteczności publicznej nie tylko flagi Ukrainy, ale również flagi byłego ZSRR jako symbolu „zwycięstwa narodu radzieckiego oraz jego armii i floty nad faszystowskimi Niemcami w latach wielkiej wojny ojczyźnianej". Oficjalnie miała to być flaga zmodyfikowana, tzw. flaga zwycięstwa – replika sztandaru z sierpem i młotem oraz nazwą jednej z jednostek Armii Czerwonej wywieszonego na Reichstagu po zdobyciu Berlina w maju 1945 r., jednak nikt nie miał wątpliwości, jaki cel przyświeca inicjatorom. – Chcecie skłócić społeczeństwo. To zadanie Kremla, to zadanie komunistów, to zadanie Partii Regionów, żeby 9 maja skłócić weteranów i ukraińskich patriotów – przekonywał opozycyjny deputowany Andrij Parubij.
Później wydarzenia potoczyły się dokładnie tak, jak przewidywano. Władze położonych na zachodzie kraju Lwowa, Tarnopola i Iwano-Frankowska zakazały używania symboliki sowieckiej i faszystowskiej, a nacjonalistyczne organizacje prorosyjskie i komuniści z Krymu i Odessy zapowiedzieli najazd na Lwów z gigantycznym sowieckim sztandarem. Oficjalnie dla uczczenia pamięci bohaterów sowieckiej armii, jednak dla wszystkich było jasne, że w istocie chodzi o pokazanie, kto rządzi na Ukrainie i że prędzej czy później powróci ona do rosyjskiej strefy wpływów. 9 maja na ulicach Lwowa doszło do starć przeciwników sowieckiej symboliki (uznawanej na zachodzie kraju za okupacyjną) i usiłujących narzucić ją przybyszy.