Po prostu Jimi
Zbyt biały dla czarnych, zbyt czarny dla białych
Przed miesiącem, prezentując singel „Somwhere/Power of Soul", zapowiedziałem ukazanie się płyty „People, Hell and Angels". I jest! Efektowna srebrno-czarna okładka, smakowicie okraszony zdjęciami booklet i to, co najważniejsze – muzyka, która, choć ma już 40 lat, znów brzmi świeżo i odkrywczo. Bo tak grał Jimi Hendrix, gitarzysta wszech czasów. Album przygotowano z okazji 70. rocznicy jego urodzin, która minęła 27 listopada ubiegłego roku. Inspirował (i nadal inspiruje) największe gwiazdy gitarowej sceny, takie jak Eric Clapton, Joe Satriani, Steve Vai, Eddie Van Halen, Jimmy Page, Jeff Beck czy Yngwie Malmsteem. Nawet Milesa Davisa.
James Marshall Hendrix urodził się w Seattle. Afroamerykanin z domieszką krwi irlandzkiej (pradziadek) i indiańskiej (prababka Zenora należała do plemienia Czirokezów). Sam mawiał, że przez całe życie był „zbyt biały dla czarnych i zbyt czarny dla białych". Wychowywał go ojciec, w młodości tancerz, później robotnik w zakładach lotniczych, który często znajdował w sypialni syna mnóstwo witek z miotły. Okazało się, że Jimi siadał na łóżku, chwytał miotłę i szarpał ją tak jak wiele lat później swą gitarę. Ciekawe, na ile mioteł musiał zapracować tatuś Jimiego, bo jeśli chodzi o gitary, to w czasie koncertów poświęcił później niejedną. Kiedy 31 marca 1967 r. po raz pierwszy podpalił gitarę na scenie, stwierdził: „Poświęcam dla publiczności coś, co kocham najbardziej. A kocham moją gitarę". A jego gitary... pozwalały mu na wszystko. Potrafił grać każdą częścią ciała i przekonać je do łkania, krzyku, szeptu, chichotu, charczenia i śpiewu. Słuchając jego gry, niejednokrotnie odnosi się wrażenie, że gra „ich" co najmniej trzech. Był mistrzem efektów, pasaży i solówek. Był po prostu największy.
Pierwszym instrumentem Jimiego była harmonijka ustna, pierwszą gitarą – akustyczna, kupiona w wieku 15 lat za 5 dolarów. Nauka gry na gitarze szła mu nadzwyczaj sprawnie i kiedy w 1957 r. zobaczył w Seattle koncert Elvisa Presleya, zdecydował się na karierę muzyka, choć – o ironio! – w szkole najgorsze oceny zbierał właśnie na lekcjach muzyki. Z pierwszego rhythm'n'bluesowego zespołu wyleciał za ciągłe błazenady, ale znalazł w Seattle inne. W młodości miewał też kłopoty z prawem. Dwukrotnie aresztowany za kradzież samochodu dostał do wyboru: odsiedzenie dwóch lat w więzieniu albo zaciągnięcie się do armii. Wybrał wojsko i służył w 101. Dywizji Powietrzno-Desantowej. Zwolniono go po roku na skutek urazu kręgosłupa, którego nabawił się podczas skoku spadochronowego. Inna wersja mówi, że o zwolnieniu zadecydował psychiatra.
Po powrocie ze służby interesowała go wyłącznie muzyka. Występował w zespołach Sama Cooke'a i Little Richarda. U tego drugiego nie zagrzał zbyt długo miejsca, bo ten zwolnił Jimiego, twierdząc, że w jego zespole jest miejsce tylko na... jedną gwiazdę. W 1965 r. przeprowadził się do Nowego Jorku i zamieszkał w dzielnicy bohemy, Greenwich Village. Rok później poznał tam Lindę Keith, partnerkę Keitha Richardsa, która, będąc pod ogromnym wrażeniem talentu Hendrixa, przedstawiła go Chasowi Chandlerowi, byłemu basiście grupy The Animals. Za jego namową Hendrix opuścił Stany i wyjechał do Londynu, gdzie wokół niego miał powstać nowy zespół. Do Hendrixa dołączyli: perkusista Mitch Mitchell i basista Noel Redding. Trio przyjęło nazwę The Jimi Hendrix Experience. W 1967 r. ukazała się debiutancka płyta „Are You Experienced?". Odniosła w Anglii wielki sukces, a utwory takie jak „Foxy Lady" czy „Red House" stały się przebojami. Jeszcze w tym samym roku Hendrix wrócił do Stanów, by wystąpić podczas festiwalu w Monterey u boku Janis Joplin, Simona and Garfunkela i The Who. Tego występu nie przetrwała jego kolejna gitara, którą podpalił i roztrzaskał. Jimi przetrwał, choć niestety coraz śmielej eksperymentował z narkotykami, a „niewinne" palenie marihuany coraz częściej zastępowane było LSD.