Trzy lata hańby
Prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej drepcze w miejscu
Trzy lata, które minęły od katastrofy smoleńskiej, to trzy lata kłamstw, utrudniania śledztwa, wyśmiewania tych, którzy ośmielają się podważać oficjalną linię rządową, oraz niemal samotnej walki rodzin ofiar katastrofy. Prokuratura drepcze w miejscu. Zarzuty postawiono zaledwie jednej osobie – wiceszefowi BOR, odpowiedzialnemu za ochronę prezydenta i premiera podczas podróży do Smoleńska i Katynia w 2010 r. Oficjalna komisja pracująca pod nadzorem byłego ministra spraw wewnętrznych Jerzego Millera opracowała kompromitujący raport utrwalający rosyjską wersję katastrofy, a wiodące media zalała fala tzw. wrzutek, czyli niesprawdzonych i na ogół niezbyt wiarygodnych informacji. Jednocześnie do Polski nie wrócił wrak naszego samolotu, został natomiast pocięty i zniszczony za wschodnią granicą. Pomoc prawna ze strony Rosjan przypomina raczej kpinę niż profesjonalną współpracę.
Trzy lata śledztwa
Prokuratura nie może się pochwalić sukcesami – na razie zdołała postawić zarzuty generałowi Pawłowi B., wiceszefowi BOR. Śledczy zarzucają mu błędy w planowaniu i realizacji ochrony premiera i prezydenta. Poza tym nie poczyniono żadnych twardych ustaleń. Może poza jednym – że gen. Błasik nie znajdował się w kokpicie samolotu tuż przed katastrofą. Prokuratura uznała, że generał był tylko jednym z pasażerów i nie sprawował nadzoru służbowego nad pracą załogi. Oficjalnie podano to do publicznej wiadomości dwa miesiące temu, co było o tyle przełomowe, że przez blisko dwa lata bezustannie lansowano tezę o naciskach ze strony byłego szefa polskiego lotnictwa. Rosjanie posunęli się jeszcze dalej – dowodzili, że generał był pod wpływem alkoholu, czego nie potwierdziły żadne ustalenia. Jednakże poza tym jednym wnioskiem reszta woła o pomstę do nieba. Prokuratura do dziś nie była w stanie wyegzekwować zwrotu wraku tupolewa, mimo że stanowi on jeden z najważniejszych materiałów dowodowych w sprawie. Podobnie z innymi rzeczami, w tym czarnymi skrzynkami oraz bronią funkcjonariuszy BOR. Prokurator generalny Andrzej Seremet wielokrotnie podróżował w tej sprawie do Moskwy, ale wskórał niewiele. Rosjanie dyplomatycznie odpowiadali, że dołożą wszelkich starań, by usprawnić współpracę w zakresie pomocy prawnej, i na tym się kończyło. Na razie termin zakończenia rosyjskiego śledztwa wyznaczono na 10 lipca, ale nie jest powiedziane, że data ta nie zostanie zmieniona. A oznacza to jedno: do tego momentu dowody do nas nie wrócą. Polscy prokuratorzy zaproponowali Rosjanom inne rozwiązanie: przekazanie nam materiałów z gwarancją udostępniania ich rosyjskim śledczym na każde życzenie. Także ta propozycja spotkała się z odmową.
Jednocześnie prokuratura podjęła w ciągu ostatnich trzech lat kilka kontrowersyjnych decyzji, w tym o umorzeniu śledztwa w sprawie organizacji lotów do Smoleńska. Trzeba przypomnieć, że za tą właśnie kwestię odpowiadał jeden z najbliższych współpracowników Donalda Tuska – były szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski. W zeszłym miesiącu sąd uznał jednak, że prokuratura postanowiła zamknąć śledztwo zdecydowanie przedwcześnie, bo dla podjęcia prawidłowej decyzji konieczne było dopuszczenie do udziału w nim pokrzywdzonych.
Trzy lata kłamstw
Ślimaczące się śledztwo szło w parze z licznymi kłamstwami na temat okoliczności katastrofy smoleńskiej lansowanymi przez bliskie rządowi środowiska i powielanymi beztrosko przez większość mediów. Jednym z nich było wspomniane już pomówienie gen. Błasika, jakoby miał alkohol we krwi i do tego naciskał na pilotów. Te twierdzenia okazały się nieprawdziwe, ale zdążyły już obiec świat, ponieważ po ogłoszeniu raportu MAK nie zostały od razu sprostowane. Prawda była odkrywana powoli, i to w dużej mierze dzięki uporowi żony gen. Błasika oraz jej adwokata Bartosza Kownackiego. Innym kłamstwem było twierdzenie, że przed wylotem do Smoleńska doszło do kłótni między gen. Błasikiem i dowódcą załogi tupolewa mjr. Arkadiuszem Protasiukiem. Anonimowa informacja, która błyskawicznie trafiła do mediów, okazała się bzdurą. Najwięcej komentarzy wywołuje jednak głoszona do dziś teoria, jakoby polski samolot roztrzaskał się o brzozę. W oficjalnych raportach twierdzono, że to uderzenie w drzewo bezpośrednio doprowadziło do tragedii. Jak jednak wynika z ustaleń grupy naukowców specjalizujących się w tematyce lotniczej, skrzydło tupolewa bez problemu mogło przeciąć drzewo. Z przeprowadzonych obliczeń wynika, że nie ma możliwości, by stało się inaczej – nawet skrzydło o słabszej konstrukcji niż w Tu-154M łatwo poradziłoby sobie z tak miękkim drzewem. Wątpliwości dodatkowo spotęgowały rozbieżności w ustaleniach komisji Millera i prokuratury. Ta ostatnia utrzymywała m.in., że brzoza została złamana na wysokości 9 metrów, raport Millera mówił zaś o 5 metrach.